piątek, 24 sierpnia 2012

Spotkanie.

Sierpień 2012, Nowy Jork

Szczerze, to nie wiem co sobie myślałam przyjeżdżając do NY. Wiedziałam tylko, że muszę stamtąd uciec. Zachowałam się jak tchórz, ale... inaczej nie mogłam.
Od powrotu do rodzinnego miasta minęło już 2 długie miesiące. Nie był to dla mnie łatwy okres.
Zjawiłam się tu praktycznie z niczym. Miałam szczęście, że Michael mnie przygarnął. Cudem było to, że rozpoczęłam wymarzoną pracę z zerowym doświadczeniem, zwłaszcza, że znajdowałam się w niezbyt komfortowej sytuacji - byłam w ciąży.
Był to dla mnie szok, bo mam dopiero 19 lat i już miałam zostać matką? Cóż, samotną matką.
Oczywiście Mike zdeklarował się, że mi pomoże jak tylko będzie mógł, ale to nie jego problem. I tak już za dużo dla mnie zrobił.
O usunięciu ciąży nie było mowy. Jak lekarz stwierdził, był to 4 miesiąc, a zresztą nie mogłabym zrobić czegoś takiego własnemu dziecku.
Byłam wczoraj na USG. Miałam ochotę płakać z radości - będę miała syna. 
Mimo iż nie wiem co będzie ze mną dalej, jedno wiem na pewno - muszę wychować moje dziecko najlepiej jak potrafię.
Leżałam na boku w łóżku i głaskałam mój lekko wydęty brzuch.
Ciekawe jaki on będzie. Jak bardzo będzie przypominał ojca, ile będzie miał moich cech. Czy dam sobie radę?
Prawie każdego ranka zastanawiałam się na tym.
- Jesse! Wstawaj śpiochu, za godzinę masz do pracy. - krzyknął Michael.
Zaśmiałam się. Cały on.
Zwlokłam się z łóżka i wychyliłam głowę z pokoju. Widok Mike'a zbierającego się do pracy zawsze poprawia mi humor. Właśnie w podskokach wciągał spodnie. Zabawny widok.
- Idź już, bo obrazy ci uciekną. - powiedziałam z uśmiechem igrającym na moich ustach.
- Dasz sobie radę? - spytał jak każdego ranka od 2 miesięcy.
- Tak jak zawsze. - odparłam.
Podszedł do mnie i pocałował w czoło.
- Trzymaj się! - krzyknął i już go nie było.
Westchnęłam, dlaczego to nie jego kocham? Owszem, kocham go, ale tylko jak brata, a on zasługuje na więcej.
Cóż, chyba nigdy siebie nie zrozumiem.
Poszłam wziąć szybki prysznic, potem przebrałam się w to <klik>, zrobiłam delikatny makijaż i rozczesałam włosy. Następnie splotłam je w luźny warkocz.
Miałam jeszcze półgodziny. Poszłam do kuchni i zobaczyłam szklankę soku pomarańczowego, a obok niej talerz z kanapkami. 
Miło z jego strony.
Szybko zjadłam, wypiłam sok, złapałam moją torebkę i wybiegłam z mieszkania.
Na szczęście nie miałam daleko do pracy. Tylko dwie przecznice pieszo. Taki poranny spacerek na rozprostowanie kości.
Po 20 minutach byłam na miejscu. Przekręciłam klucz w zamku i weszłam do środka. Przywitał mnie zapach świeżych kwiatów.
Od dziecka uwielbiałam kwiaty. Miałam to po mamie. Kiedy byłam mała, mieszkaliśmy przez jakiś czas w Jersey. Mieliśmy tam dom z dużym ogrodem. Wszędzie rosły kwiaty o najróżniejszych kolorach i kształtach.
Po śmierci rodziców przeniosłam się do Nowego Jorku, gdzie mieszkała babcia. Później, w wieku szesnastu lat wyjechałam do Londynu i tam zaczęłam szkolić się na florystę.
Potem poznałam Liama. Zakochaliśmy się w sobie. Byliśmy szczęśliwą parą przez 2 lata, ale... można śmiało powiedzieć, że to ja schrzaniłam sprawę.
Po co ja w ogóle to roztrząsam? Zerwałam z nim i tego nie zmienię, a to, że okazało się, że jestem z nim w ciąży nie ma znaczenia. On nie musi o tym wiedzieć.
Ale doskonale wiesz, że powinien. W końcu to także jego syn.
Sumienie bywa irytujące. Szczególnie w takich chwilach.
Spojrzałam na zegar na ścianie. Za 10 minut powinniśmy otworzyć. No to do roboty.
Zostawiłam torebkę i okulary na zapleczu. Potem odsłoniłam rolety w oknach sklepowych.
Margaret pojechała po dostawę, więc do południa jestem sama.
Dzień upływał w miarę spokojnie. Ruch był średni, także w międzyczasie robiłam zamówione wcześniej bukiety.
W końcu pojawiła się Margaret niosąc pudła z kwiatami.
- Może ci pomóc? - spytałam.
- Nie trzeba, poradzę sobie. - odparła uśmiechając się do mnie. - Ty i tak nie możesz dźwigać.
Skinęłam głową i zajęłam się nowym klientem.
Koło trzynastej miałyśmy chwilę wytchnienia. Nie było jak na razie klientów, a jeśli ktoś był, to tylko odebrać zamówiony bukiet czy wiązankę.
Siedziałam na zapleczu z nogami wyciągniętymi przed siebie.
- Jak się czujesz? - spytała Meg.
- W miarę dobrze, chociaż sapanie jak wilk bywa irytujące.
Zaśmiała się.
- Pamiętam jak byłam w ciąży z Tonym. Mój mąż, Daryl, twierdził, że przez sen wciągam powietrze jak odkurzacz.
- Odkurzaczem to mnie jeszcze Mike nie nazwał, ale marudzi, że wyjadam wszystko z lodówki.
Zabrzęczał dzwonek przy drzwiach.
Margaret wyjrzała kto przyszedł.
- Idź Jesse.
- Okej. - odparłam.
Tego to się nie spodziewałam. Jak to mówią, od przeszłości nie da się łatwo odciąć.
Przed ladą czekał Louis. Słysząc kroki, odwrócił głowę i spojrzał na mnie.
Jego mina świadczyła o tym, że jest tak samo zaskoczony moim widokiem, jak ja jego.
To wyklucza opcję, że wiedział, że tu pracuję.
Postanowiłam postawić na profesjonalizm.
- W czym mogę pomóc? - spytałam.
- Jesse?! - nadal patrzył na mnie jak na ducha. - Co ty tu robisz?
- A nie widać? Pracuję. Chciałeś coś kupić?
- Tak, bukiet dla Eleanor.
- Coś konkretnego? Róże, lilie, kompozycję mieszaną?
- Róże, 20 czerwonych i zdaje się na ciebie.
- Okej.
Zabrałam się za robienie bukietu.
- Dlaczego zostawiłaś Liama? - zapytał po chwili.
- A co on wam powiedział?
- Nic, dlatego się ciebie pytam.
- Skoro on uważał, że nie musicie znać powodu, to ja też tak myślę. Poza tym to stara sprawa między mną a nim. Z wami to nie miało nic wspólnego.
- Tak? To dlaczego się od nas odcięłaś?
Nie wiedziałam co powiedzieć. Trafił w czuły punkt.
- Tak zadecydowałam, to niech pozostanie. - powiedziałam już nieźle wkurzona.
Oparłam się o blat starając się uspokoić, bo wiedziałam, że nic dobrego nie wyniknie.
Po chwili ponownie zabrałam się do robienia bukietu.
- Wszystko w porządku? - spytał Lou już spokojniej.
- Taa, w jak najlepszym. - odparłam nie patrząc mu w oczy.
- Nie chciałem na ciebie krzyczeć, ale martwiliśmy się o ciebie. Nie odbierałaś telefonów, nie odpisywałaś na smsy, nic - zero kontaktu. - westchnął. - Brakuje nam ciebie.
- Myślałam, że Danielle skutecznie zastąpiła wam mnie. - chodź bardzo tego nie chciałam, w moich słowach była wyczuwalna nutka goryczy.
Louis tylko pokręcił głową.
W ciszy dokończyłam bukiet, zapakowałam go w papier i podałam mu go.
Lou, po zapłaceniu za bukiet, nadal stał i patrzył się na mnie.
Margaret wychyliła głowę zza drzwi.
- Jesse, może poszłabyś po sałatkę z kurczakiem dla nas? Wypadałoby zjeść lunch. Przy okazji byś kupiła sok.
- Oczywiście. - odparłam.
Poszłam na zaplecze, wzięłam moją torebkę i okulary.
Loui nadal tam stał. Wyminęłam go i wyszłam na rozgrzany słońcem chodnik.
Zmierzałam w kierunku niedużej restauracji na rogu. Chłopak deptał mi po piętach.
- Nie masz mi więcej nic do powiedzenia? - spytał.
- A o czym tu gadać? Rozstałam się z twoim przyjacielem jakieś 2 miesiące temu. Teraz on spotyka się z inną i jest z nią szczęśliwy. - stwierdziłam. - Po co mam na chama wtrącać się w jego życie i wasze. Jest mi dobrze, tak jak jest.
- Ty go nie widziałaś po zerwaniu, a ja tak. Zraniłaś go, chociaż nie chce się do tego przyznać.
Owszem widziałam zdjęcia. Uśmiechał się na niektórych, ale ten uśmiech nie sięgał oczu. Te miały taki smutny wyraz.
Weszłam do restauracji, a on zaraz za mną. Podeszłam do kontuaru.
- Cześć Jay. - uśmiechnęłam się do chłopaka za barem.
- Jesse! Miło cię widzieć. To co zwykle?
- Tak. - zastanowiłam się chwilę. - I kebab. Z dużą ilością mięsa i sosu czosnkowego. Oczywiście, wszystko na wynos.
- Już się robi.
- Dzięki.
Zauważyłam wolny stolik i usiadłam przy nim.
- Lou możesz sobie na chwilę darować? Ja naprawdę nie chcę o tym rozmawiać. Było minęło.
- Czemu tak sapiesz? - spytał z dziwną miną.
- Bo przebiegłam maraton. - ziewnęłam. - I spać mi się chce, zmęczona jestem. - zmieniłam temat. - A co u was słychać? Jak ci się układa z Eleanor?
- Nie wywracaj kota ogonem. - odparł.
- Gdyby Harry to usłyszał, straciłbyś wszystkie marchewki.
- Co, poskarżysz się mu?
- Nie, bo nie będę się z nim widzieć. Nie odpowiedziałeś na pytanie.
- Ja i Eleanor mamy się świetnie. W ogóle nie masz zamiaru się do nas odzywać?
- To nie ma sensu. Nie zmusisz mnie do czegoś czego nie chcę.
- Odpychasz nas ze względu na Liama?
- Nic mnie już z nim nie łączy. - no może z jednym wyjątkiem, ale oni nie muszą o tym wiedzieć.
Za kontuarem ukazał się Jay, zabrałam moje zamówienie, zapłaciłam i pożegnałam się z nim.
Wyszłam z restauracji, a Lou nadal za mną dreptał kiedy szłam do sklepu po sok, a następnie z powrotem do kwiaciarni.
W końcu nie wytrzymałam. Zatrzymałam się na środku chodnika i odwróciłam do niego.
- Louis, przestań. Wiem do czego zmierzasz. Nie spotkam się z nim i nie wrócę do tego, co było zanim jeszcze zaczęłam się z nim umawiać. To już zamknięty rozdział. Nie chcę do tego wracać.
Zostawiłam go tak na tej ulicy, a sama zwiałam do kwiaciarni.
Byłam lekko roztrzęsiona. Co oni tu w ogóle robią?
Poszłam prosto na zaplecze. Zostawiłam reklamówkę na stole, a sama usiadłam wygodnie na krześle.
Starałam się uspokoić i brać długie głębokie wdechy, ale przy ciążowej zadyszce nie było to łatwe.
Starałam się przemyśleć wszystko, co się dziś wydarzyło.
To spotkanie wyprowadziło mnie całkowicie z równowagi.
Nie jest dobrze. Cóż, mam niemiłe wrażenie, że to spotkanie to dopiero początek.
Początek przyszłych kłopotów, a tego obawiałam się najbardziej.

1 komentarz:

  1. Rozdział świetny !
    Już mi się strasznie podoba zresztą jak przeczytałam prolog ot reż już się fajnie zapowiadało!
    Już chce następne !

    OdpowiedzUsuń